piątek, 6 stycznia 2023

Ulubiona książka wapniaków – „Tajemnica zielonej pieczęci” Ożogowskiej


Hannę Ożogowską przeczytałem pierwszy raz na feriach w podstawówce i zacząłem z grubej rury, bo od „Dziewczyny i chłopaka, czyli hecy na 14 fajerek”, tj. historii opartej na zamianie ról płciowych przez dwoje rodzeństwa. Tak, rodzeństwo wymienia się tym strasznym i paskudnym genderem, co staje się motorem dla ich przygód. A niedawno przeczytałem „Tajemnicę zielonej pieczęci”. Zapragnąłem tego, przejrzawszy wyniki plebiscytu na ulubioną książkę z czasów PRL-u[1] zorganizowaną na blogu Zacofanego w lekturze, w którym zajęła pierwsze miejsce.

Książka wydana po raz pierwszy w 1959r., a więc w początkach kariery literackiej autorki, zapowiada pewne wzory, które staną się charakterystyczne dla jej późniejszej twórczości. Akcja dzieje się – z naszej perspektywy – ówcześnie (wiemy np. że Wiktor Kijanka urodził się 16 stycznia 1944, co zdradza, będąc trzynastolatkiem) i rozgrywa się w mieście odgrywającym jakąś rolę w życiu autorki (najpierw Łódź, potem Warszawa). Bohaterami są nastolatkowie z klasy VII, a ich rodzice przysługują się społeczeństwu, piastując zawody bez wątpienia pożyteczne. Nastoleństwo, o którego przygodach czytamy, w miarę rozwoju akcji przechodzi pozytywną przemianę w myśl wartości propagowanych przez socrealistyczny dogmatyzm. Z jednej strony elementy te nadają swoistego charakteru twórczości Ożogowskiej, z drugiej jednak wiernie realizują schematy narzucane socrealistycznej powieści młodzieżowej. Te schematy zbiera prof. Maria Ostasz w swoim interesującym artykule „W «kleszczach» schematyzmu”.[2]

Fakt, że pierwsze wydanie „Tajemnicy zielonej pieczęci” miało miejsce 63 lata temu, usprawiedliwia zupełną nieprzystawalność opisywanego świata do życia obecnych nastolatków. Ze względu na tę obcość wydaje mi się, że młodzi czytelnicy raczej nie zapałaliby do powieści większą sympatią, o ile mieliby okazję/przymus jej przeczytania. Mnie jednak młodzi czytelnicy w ogóle nie obchodzą, więc nie będę utyskiwać nad tym, że kiedyś to było, a teraz nie ma nic, bo jestem na to zbyt młody i nieczuły. A poza tym to są bzdury.

Za to książka Ożogowskiej świetnie sprawdza się dziś jako wehikuł czasu, który zabiera nas w czasy dzieciństwa naszych dziadków i prababć. Czasy wzbudzające moją zazdrość przede wszystkim bardzo bezpośrednimi i licznymi relacjami międzyludzkimi. Właściwie brak naszej iluzorycznej anonimowości, członkowie różnych społeczności (np. sąsiedzkiej, szkolnej) są ze sobą bardzo silnie powiązani, wielorazowi i ekologiczni (z powodu biedy), wspierają się nawzajem, ale też i wspólnie się śledzą czy pozostają bierni względem alkoholizmu w mieszkaniu piętro wyżej. Bardzo widoczna jest wspólnotowość i to pozwala poczuć się czytelnikowi po ludzku, bardzo ciepło. To oczywiście obraz fragmentaryczny i wynikający z prawideł, jakimi rządzi się powieść młodzieżowa. Zło ma charakter incydentalny i pojawia się jako jakiś błąd w życiu społecznym, nie zaś jako jego integralna część. Jest pod kontrolą dorosłych, którzy zawsze wiedzą, jak mu zaradzić. I generalnie złe postępki kończą się przykładnym ukaraniem. Wyjątkiem od tej reguły jest sytuacja w fabryce ojca Żórawca, gdzie zaczęło szerzyć się kolesiostwo. Tata Stefka oczywiście wyraził swój przeciw, przez co nie dostał awansu. Więc przegranym w tej sytuacji jest on, bo szynka na święta będzie mniejsza, a plany rozdysponowania pieniędzy poczynione przez małżonkę pójdą na marne. Ale to jest ocena mojego bezwarunkowo przesiąkniętego konsumpcjonizmem umysłu – że nad wiernością swoim zasadom wygrywa kawałek niewegetariańskiej szynki.

Ciekawie jest też w momentach, kiedy nasza współczesna mentalność gryzie się z tą ówczesną. Widzę to jako mentalność przyglądającą się swojej ewolucji i dostrzegającą zgrzyty między tym, czym była wcześniej, a jest teraz. To jest uczucie z gatunku tych, które odczuwalibyśmy, przeglądając stare zdjęcia i komentarze na Naszej Klasie, tzn. wtedy było spoko, ale przy dzisiejszych warunkach (i z dzisiejszej perspektywy) już nie bardzo. Choćby taka kilkuletnia siostra schorowanego Stefka za pozwoleniem matki przemyka nocą między blokowiskami, żeby przekazać wiadomość jednemu z jego kolegów. Albo Wiktor Kijanka, który przejmuje rolę rodziców w swoim mieszkaniu. Matka pracuje w szpitalu na utrzymanie jego i brata, ojciec zmarł jakiś czas temu, starszy brat studiuje medycynę, więc to właśnie nasz trzynastolatek odpowiada za zakupy, przygotowywanie posiłków i obsługiwanie kolegów Kostka, gdy wpadają bandą na wspólną naukę. Czytając o tym, odczuwamy dyskomfort. Książka ma parę takich przebłysków. To kolejny walor naszego wehikułu czasu – pozwala zobaczyć zupełnie inne podejście do życia, przypomina o istnieniu innego świata.

Pomimo sześćdziesiątki na karku, książka wcale nie tak bardzo trąci myszką. Naturalnie, krajobraz zdarzeń, jak już wspomniałem – nieprzystawalny. Ale na przykład język pozostaje gładki i płynny. No, przynajmniej tam, gdzie nie służy oddawaniu realiów, bo np. mówienie o kierowniku szkoły zamiast dyrektorze rzeczywiście jest już niemodne. Trochę też nie rozumiem dzielenia narracji na narratora i Stefka przemawiającego w swoim pamiętniku, bo obaj mówią tak samo i o tym samym, więc podział ten w żaden sposób nie wpływa na lekturę, nie ma żadnej funkcji. Opisywane przygody wciąż interesują, akcja wciąga, a bohaterowie – pomimo pewnej schematyczności i tego, że bywają jednocześnie zbyt inteligentni i naiwni jak na swój wiek – zaskarbiają sobie sympatię osoby czytającej. Jeśli dołożyć do tego wszystkiego lekturę „Tajemnicy zielonej pieczęci” w dzieciństwie, która przekłada się na melancholię odczuwaną teraz przez osoby biorące udział we wspomnianym wcześniej plebiscycie, pierwsze miejsce dla książki Ożogowskiej w ogóle nie dziwi. Kto chce zobaczyć, do czego tęsknią boomerzy/wapniaki, niech czyta. Ja się bawiłem przednio!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz